Pamiętam, jak...
Miałam zaledwie trzy lata, kiedy sprowadziliśmy się do Radomia.
Ulica Wiejska - moja ulica - należała już do Parafii św. Józefa.
Maleńkie słowo „już”, wielce mnie intryguje. Najpierw, zanim przejdę
do tematu zasadniczego, muszę zrozumieć dlaczego.
Na kartach Historii Parafii św. Józefa, znalazłam notatkę tej
treści: „Proboszcz Parafii Opieki NMP, ks. D. Ściskała, pozwolił od
dnia 1 maja 1945 roku swoim parafianom z Młodzianowa, Godowa,
Mazowszan i Huty Mazowszańskiej na chrzty, śluby i pogrzeby w
tutejszej kaplicy. Ponieważ Parafia na Młodzianowie nie jest jeszcze
formalnie erygowana, księgi parafialne prowadzi nadal kancelaria
kościoła mariackiego”.
Znalazłam odpowiedź. Z powyższego zapisu wynika, że do roku 1945
ulica Wiejska, z przyległościami, należała do Parafii Opieki
Najświętszej Marii Panny. W czasie, kiedy zamieszkaliśmy w Radomiu,
Ulica znajdowała się już w granicach Parafii św. Józefa na
Młodzianowie.
Zainteresowała mnie historia mojej parafii. Wśród wielu informacji,
niektóre są dla mnie bardzo istotne. Pozwalają mi odtworzyć moją
własną historię. Czytam więc dalej:
„Księża pallotyni sprowadzili się do Radomia, na Młodzianów, 10
lipca 1939 roku. Po zniszczeniu w wyniku wojny, na nowo
zorganizowana kaplica, stała się miejscem niosącym nadzieję”. Piękne
określenie. „Od 11 maja 1942 roku prace przy kaplicy, w nowo
założonej ochronce [to dla mnie bardzo ważna informacja]
przeznaczonej dla dzieci z ubogich rodzin, w wieku od 6 lat,
prowadzą siostry zmartwychwstanki. (...) Parafia pod wezwaniem
Opieki Świętego Józefa w Radomiu została erygowana przez biskupa
sandomierskiego, J.E. Jana Kantego Lorka, w dniu 30 kwietnia 1946
roku. Ponieważ tworzyli ją i od początku pracują w niej księża ze
Stowarzyszenia Apostolstwa Katolickiego –pallotyni - od początku
istnienia została przekazana temuż Stowarzyszeniu”. A zatem, jak
chce historia, od najwcześniejszych lat wychowywałam się w duchu św.
Wincentego Pallottiego. Teraz rozumiem dlaczego często powtarzam
jego zdanie: „Zachwyca mnie mój Bóg”.
W wyżej wspomnianej ochronce (przedszkolu) kształtowało się moje
życie. Ciepłem emanowały panie przedszkolanki – czytaj: siostry
zmartwychwstanki. Na zdjęciach z tamtych lat, w porównaniu z innymi
przedszkolakami, ja byłam najdrobniejsza, malutka. U Sióstr uczyłam
się haftu ręcznego, gotowania i jakiś innych drobnych robótek. W
salkach katechetycznych odbywały się lekcje religii, grane były
jasełka. Pamiętam przedstawienie wystawione z okazji dnia św.
Cecylii. Bardziej, niż treść inscenizacji, zainteresowała mnie
dziewczyna, odtwórczyni głównej roli. Może dlatego, że była
dziewczyną mojego brata? Ukochanego Cecylii - Waleriana - grał idol
młodzianowskich nastolatek, Jasiek, w którym i ja się podkochiwałam.
Czy wówczas mogłam przypuszczać, że po wielu latach, Cecylia, święta
Patronka chórzystów, lutników, muzyków, organistów, ponownie stanie
na mojej drodze? Dzisiaj ja Panu mojemu śpiewam pieśni uwielbienia.
W genach (po ojcu), przejęłam (jak mówił) smykałkę do muzyki, tańca
i śpiewu. Moim dzieciom, a tym bardziej wnukom, trudno dziś
uwierzyć, że ja - ich mama, babcia, a już i prababcia, niegdyś
zatracałam się w szalonym rytmie rock and roll’a, a „chłopcami z
Liverpoolu” byli moi bracia i ich koledzy, z Jaśkiem - owym
Walerianem - na czele.
W latach pięćdziesiątych, ulica Wiejska kojarzona była bardziej z
Godowem niż z Młodzianowem. Kilka chałup, wśród nich moja -
najpiękniejsza. Wychowywałam się w dobrej, religijnej rodzinie, w
której „wodzem” był ojciec. Tradycje rodzinne, patriotyczne i
świąteczne podtrzymywane przez mojego ojca nie były niczym
nadzwyczajnym. Ot po prostu, dzień jak co dzień. Porządek musiał
być. Kuchnią władała mama. Za jej przyczyną dom pachniał czystością,
chlebem i... drożdżowym ciastem. Zapach drożdżowego ciasta do
dzisiaj wabi, przyciąga i jednoczy całą rodzinę. „Nasze” drożdżowe
ciasto ma własną historię oraz poczesne miejsce na wigilijnym stole.
Dlaczego zwykłe drożdżowe ciasto tak bardzo przypomina dom rodzinny?
Swego czasu, moim dzieciom opowiadałam tę historyjkę. Słuchały z
rozdziawionymi buziami. Wyglądały jak głodne pisklęta czekające na
powrót mamy. Teraz opowiem ją i Wam.
Jest wczesny mroźny wieczór 23 grudnia 1953 roku. Potocznie mówiło
się: „jest „wigilia do Wigilii””. Śnieżne zaspy sięgały parapetów
okiennych mojej niziutkiej chałupki. Na szybach mróz zdążył już
wymalować piękne liście. Cudnie skrzyły się w blasku dogasającego
słońca. Żartowaliśmy, że „zawiało, ale nie zamiotło”. Tradycyjnym
obyczajem na Wigilię należało przygotować 12 potraw. Każda gospodyni
miała swoje, skrzętnie skrywane menu. Ale gdzie można było schować
drożdżowe ciasto, skoro cały dom pachniał wanilią? Czasy były jakie
były. PRL władał. Wielu rodzinom brakowało wszystkiego. Nam, dzięki
staraniom ojca, wiodło się nie najgorzej. Jednak tego dnia dotkliwie
odczuliśmy brak piekarnika w kuchence węglowej. Takiej na fajerki.
Młody Czytelniku, czy wiesz co to za „ustrojstwo” te fajerki? Jeśli
nie, zajrzyj do internetu lub zapytaj babcię. Czy nie mieliśmy
innych, większych problemów? Tego wieczora ten był największy. Aby
upiec ciasto musiałyśmy - mama i ja - iść do piekarni. Na Godów. A
śnieg padał i padał...
Przed wojną, właścicielem piekarni był Szymon Klauser. W latach
pięćdziesiątych piekarnię upaństwowiono. Za moich czasów należała do
Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska. Nie było sensu iść do
piekarni wcześniej, niż po północy. Najpierw pieczony był chleb. O
świcie musiał być dostarczony do sklepów. Jest godzina 3.00 w nocy.
Znużona ciepłem, znudzona czekaniem, obojętnie przyglądałam się
pracy piekarzy. Gdzieś w kącie, wśród wielu innych gospodyń, które
też nie miały piekarnika, drzemała moja mama. Wreszcie przyszła
kolej na „nasze” ciasto. Na wielkich, drewnianych łopatach piekarze
wsuwają je do pieca. Po 45 minutach od wsadu, wyjmują piękne,
złociste, nasze drożdżowe ciasto. Z kruszonką. Jeszcze nie możemy
iść do domu. Ciasto musi wystygnąć. Bo opadnie! Jest godzina 5.00.
Wracamy do domu. Za nami unosi się zapach wanilii. Przynajmniej tak
nam się wydawało. W progu domu, dwóch młodych zgłodniałych
„wilczków” - czytaj: moi bracia, wielcy mi Beatlesi, w jednym kapciu
i piżamie - łapczywie patrzyli na nasze drożdżowe ciasto. Mama
ścierką bezskutecznie ich odpędzała.
Z nosem przyklejonym do szyby, czekałam na pierwszą gwiazdkę. Po
wieczerzy, mieliśmy całą rodziną pójść na Pasterkę. A gdzież tam,
wszyscy zasnęli. Tej nocy nie ustrzegli chwili, kiedy Bóg się
narodził. Byłam zawiedziona ich zachowaniem. To miała być moja
pierwsza Pasterka w życiu. I była...
Dnia 24 grudnia 1953 roku, mała, chuda dziewczynka Isia, realizowała
swoje wielkie marzenie. Głos kościelnych dzwonów wywabił mnie z
domu. Prowadził i otulał dźwiękiem. Nie odstraszyła mnie zawieja.
Wędrowałam w śnieżnej zamieci jak ta dzieweczka z baśni Andersena.
Tylko o zapałkach zapomniałam. Nic to. Prowadziła mnie Gwiazda.
Maleńki kościółek przy Wiejskiej ledwie pomieścił wszystkich ludzi.
W tłumie czułam się nieco zagubiona. Widziałam tylko plecy
barczystych „obywateli” stojących przede mną. Tak naprawdę to
dobrze, że było ciasno. Nie upadłam, kiedy na stojąco zasypiałam. Do
domu wróciłam niepocieszona. Nie zobaczyłam żłobeczka, ani Jezuska,
ani pasterzy. Jeszcze słyszałam „podnieś rękę Boże Dziecię”, kiedy
tłum wypchnął mnie z kościoła. Idąc za nim, dotarłam do domu.
Wszyscy nadal spali. Nie mieli pojęcia, że nie było mnie w domu
przez ponad dwie godziny. Tylko mama zauważyła, że pościel moja była
nietknięta. Wtuliłam się i bezpieczna zasnęłam w jej objęciach.
Z sentymentem wspominam: mały kościółek na Wiejskiej, moje
przedszkole, piekarnię na Godowie, Beatlesów, rock and roll i
przystojnego Jaśka. Lubię perfumy o zapachu wanilii - drożdżowego
ciasta mojej mamy…
Czy kiedykolwiek przyglądałeś się płatkom śniegu, tańczącym w blasku
ulicznej latarni? Każdy ma inny kształt. Takie Boże cudeńka.
Wszystko to i wiele więcej sprawia, że nieustannie „zachwyca mnie
mój Bóg”.
Jadwiga Kulik
do góry